Obserwatorzy

sobota, 9 grudnia 2017

Tak zwyczajnie tęsknię...

Szczerze tęsknię za krajobrazem bez supermarketów.
Pewnie niektórzy koszmarnie się oburzą, bo to przecież takie ułatwienie, tyle okazji na super deal zakupowy ;)
Może to dlatego, że ja dość mocno antyzakupowa jestem. Włóczenie się po galeriach handlowych bardziej mnie męczy, niż kręci, a marketowe zakupy wkurzają często swoimi technikami marketingowej manipulacji. Mój Irek wie najlepiej jak się czuję, kiedy po wejściu do Lidla okazuje się, że wszystko poprzestawiano z prawej na lewo i znowu trzeba szukać gdzie cukier, pasta do zębów, czy cokolwiek innego. Wszystko po to, żeby człowiek dotarł do półek, których normalnie nie odwiedza i kupił coś jeszcze, bo a nuż się przyda. Nie lubię na nowo przyzwyczajać się do rozkładu sklepowego , bo i tak jak tam idę, to wiem po co, a szukanie wszystkiego zabiera mój czas. Śmieszą mnie też wszystkie ściemy sklepowe jak te bananki bio, że niby super zdrowe, albo mini marchewki tak naprawdę strugane z tych w normalnym rozmiarze, za to droższe dużo, bo klient ma myśleć, że to takie młodziutkie i wyższej jakości. Bananki bio tak samo wypastowane są chemią konserwującą jak te nie bio, bo inaczej dojechałyby do nas w formie brunatnej papki, a nie takie ślicznie żółciutkie.
Nie lubię ściemy i już. Wolę małe sklepiki gdzie ktoś walczy o byt prawdą i jakością. Takie osiedlowe sklepiki, wędliny u Pani Iwonki, która zawsze prawdę mówiła, co smaczne, a w co lepiej nie inwestować, warzywniak na ryneczku, gdzie miło było chociaż w paru zdaniach o życiu pogadać między ważeniem naprawdę pysznych ziemniaków i pomidorów malinowych, co prawdziwymi pomidorami były. Po jogurty latałam do pana, co  szerokim uśmiechem pozdrawiał i słowami "Witaj dobra wróżko!" Było miło. W małych sklepikach człowiek miał też mniej potrzeb. Supermarkety prowokują do wrzucania w koszyk rzeczy, które potrzebne wcale nie są i często gęsto i tak w kontenerze na odpady lądują.
Lada moment trzeba będzie jednak ruszyć po świąteczne sprawunki i przebrnąć przez tłumy ludzi w mało świątecznym, za to bojowym nastroju. Muszę to jakoś sprytnie rozłożyć w czasie i przede wszystkim zapas meliski sobie przygotować ;)
U mnie tradycyjnie produkcja i sprzedaż detaliczna, manufakturowa . Wolna od korporacyjnych zwyczajów robię ile mogę i tak, żeby mieć z tego przyjemność. Do świąt jeszcze ciut zamówień zostało, ostatnie dni rezerwuję dla siebie na sprzątanie, uszek lepienie i budowanie nastroju.
A jak tam u Was przygotowania w toku?
Buziaki zasyłam i zdjęć w klimacie świątecznym wrzucam parę. Na bieżąco chyba więcej mnie na instagramie, więc kto chętny do odwiedzin, to zapraszam serdecznie :  COTTONI instagram

Pozdrawiam i ściskam
Wasza A.









wtorek, 7 listopada 2017

Co ma wisieć nie utonie :)

Cierpliwość...
Najczęściej słyszanym pytaniem, kiedy ktoś dowiaduje się czym zajmuję się na co dzień, jest właśnie to dotyczące cierpliwości. "No , że Tobie się chce..., ja to nerwów nie mam, żeby chociaż guzik przyszyć!!!"
Jest jeszcze druga kwestia, która nurtuje wielu : "To z tego da się wyżyć?!" :P
Jak widać żyję. Widocznie to, co robię, jest robione na tyle dobrze, że szanse przeżycia wzrastają :D
No i z tą cierpliwością jest tak, że uczyłam się jej od wielu lat. Zdecydowana większość rzeczy, które budowały moje życie i mnie samą ,wymagały cierpliwości, pracy krok po kroczku. Opłaciło się.
Cierpliwości w relacjach międzyludzkich uczyłam się chyba najdłużej. Te damsko-męskie były zdecydowanie najtrudniejsze, ale ostatecznie i ta nauka zakończona sukcesem :) Dzisiaj lepiej umiem wybierać ludzi , z którymi przecinać lubię ścieżki, którym powierzać mogę swoje radości i troski bez strachu, że zostaną wykorzystane przeciwko mnie, czy użyte do innych chorych celów. Coraz cierpliwiej znoszę też durne teksty osób, którym wydaje się, że mają prawo poddawać krytyce moje decyzje, które myślą, że wiedzą lepiej jak żyć. Nie daję się już wciągać w dziwne dyskusje, nie walczę. Cierpliwe czekam, aż im się znudzi, lub w ich własnym życiu zadzieje się w końcu coś na tyle wartościowego, żeby zeszli sobie spokojnie z mojego tematu. Tego też życzę im szczerze i serdecznie.

Aktualnie czeka nas jeszcze parę konkretnych zmian organizacyjnych i w domu, i w pracy.
Cierpliwie czekam też na otwarcie sklepu online, który miał już być w okolicy sierpnia i niestety trzeba było plan rozłożyć w czasie. No, ale co ma wisieć, nie utonie :) Zamiast robić coś na chybcika, lepiej przygotować wszystko jak należy i pokazać światu jak już dopięte będzie na ten ostatni, solidnie przyszyty guzik.
Cierpliwie więc dziubię tu sobie   wysyłając w świat te moje dzieci/szmatki. Cottoni rośnie  powolutku, dojrzewa jak nalewka świąteczna i kiedy dzisiaj przypomnę sobie w jakim strachu zaczynałam.... ech... Początki łatwe nie były, ale warto było poczekać :)





Skrzydlate czuwają nad nami chyba już w każdym kątku, musi więc być tylko dobrze ;)


Polarnych misiów w tym roku nie zabraknie. Bedą w kilki rozmiarach, a jeden malutki zamieszka u mnie pod szklanym kloszem ;) Plan pracy nareszcie rozłożony tak, żeby i dla nas dało się zrobić co nieco.  W poprzednich latach wszystko się wyprzedawało i dobrze, bo ratowało to nasze finanse, ale temat dekoracji domowych zaniedbany był okrutnie. Nareszcie jednak przuszedł taki czas, że szewc i o własne buty zadbać może :)

Skandynawskie owce na diecie  zachwyciły mnie już dawno, a ta jest pierszą, moją uszytą z wykroju tildowego.  Śmieszna chudzina z niej, ale bardzo ją polubiłam.


Świąteczne klimaty na blogu to też nie brak cierpliwości, a konieczność :) Rękodzieło to czasopożeracz. Trzeba zacząć duuużo wcześniej, żeby zdążyć z realizacją.

Tych, co cierpliwie czekali na moją obecność blogową ściskam mocno mocno !
Z ogromną radością donoszę też, że do jednoosobowej drużyny COTTONI dołączyła Paula, której pomoc z pewnością pomoże usprawnić działania i pozwoli mi na częstsze wizyty w blogosferze. Jest dobrze :)

Do przeczytania zatem wkrótce ;)
Wasza A.

sobota, 26 sierpnia 2017

Nie pozwól, żeby Cię zeżarła...

Dzień dobry!
Zaś przerwa długa w mojej pisaninie, ale myślę, że wybaczycie... a przynajmniej nadzieję taką mam niezmiennie;)
Z pewnością zrozumienie znajdę u tych, co własne ręce ciężką pracą skalali i wiedzą ile energii i czasu takowa pochłania.
Pracuję bardzo intensywnie przekraczając swoje własne czasowe normy, słabości. Poprzeczka ciągle w górę, bo planów na nasze lepsze jutro trochę zostało, a nic samo nie przychodzi.
Niedawno uświadomiłam sobie też odpowiedzialność jaką ponoszę za te moje słowotoki. Rychło w czas, co nie? ;) Tak na poważnie, to wiem, że za moim przykładem poszło parę z Was, moich czytelniczek. Kiedy ja swoją dziubaninę skromną zamieniałam na pełnoetatowe zajęcie i w nich obudziła się chęć założenia firm własnych i życia z pracy twórczej. Chciała bym wiedzieć, że wiedzie im się dobrze i nie żałują swoich decyzji, bo zapewne wiedzą dzisiaj świetnie, że chleb to niełatwy.
Tak tak Moi Mili. To co ładnie wygląda na końcu tej rękodzielniczej drogi często okupione jest całą masą wyrzeczeń , bólu i fizycznego, i duchowego, bo problemiki czyhają za niejednym zakrętem. To wiele dni, miesięcy bezustannej pracy bez przerw i urlopu, żeby przetrwać, żeby pchnąć ten wózek do przodu.
Spokojnie, nie piszę, żeby się użalać jak to mi strasznie ciężko ;) Nie płaczę, że koczuję w czterech ścianach wiecznie z igłą i nożyczkami w dłoni, bo naprawdę szczerze i niezmiennie kocham to, co robię. Chcę jednak, żeby ci, którzy zastanawiają się nad podjęciem takiego wyzwania i przede wszystkim ci, których w dołku skręca i gul im skacze pomyśleli zanim zrobią nura do tej rzeki, bo nurt w niej bywa bardzo rwący.


Jeżeli coś się robi z miłości ma to większą szansę na powodzenie, niż budowanie czegokolwiek na złych emocjach. Krok po kroczku, z niemalejącą radością doszywałam kolejne łapki, haftowałam mordki, robiłam swoje. Nigdy przenigdy nie żałowałam, że kolejny dzień muszę spędzić na tym dziubanku, kto chce niech spyta mojego Irka :) Dzięki Bogu on też nigdy nawet nie pisnął, że w mieszkaniu wiecznie szmatki, nitki, zagubione igły i ja ciężka do wyciągnięcia gdziekolwiek, bo wiecznie coś mam do zrobienia. Na naszych 49 metrach ten  roboczotwórczy bałagan jest stałym lokatorem, nie da się go ukryć w czeluściach żadnej szafy.
Z czasem tej pracy było i jest coraz więcej, bo i koszta działalności drożeją z roku na rok ( w roku 2017 same składki ZUS to kwota 14070,72zł), no i potrzeby domowe rosną, bo i dziecko rośnie, i oklepać coś z tych 49m trzeba, samo życie. Każdą tę złotóweczkę muszę zorganizować dziubiąc swoje, a na działalności gospodarczej za urlop nikt nie zapłaci, pod gruszą nikt nie zafunduje, w razie choroby i przestoju też trzeba sobie radzić samemu. Praca zatem musi lecieć bez przerw, non stop, bo rękodzieło czasu wymaga i tego się nie przeskoczy.Dochodzi czas na korespondencję, pakowanie, sprzątanie, wycieczki do sklepu po dodatki, na pocztę, do kuriera, fotografie, obrabianie zdjęć, jakiś marketing, żeby dotrzeć do potencjalnych klientów i gdzieś pomiędzy  tym wszystkim życie :) Nie żyjemy na bogato, ale wierzcie mi, że bardzo szczęśliwie :)))))
Mimo całego tego bałaganu i wszelkich obciążeń nawet na chwilę nie straciłam chęci i radości, którą daje mi moja praca. Tego też życzę innym rękodzielniczkom i rękodzielnikom.
Radość  mam tym większą, że nie zżera mnie zazdrość :)
Nie mam na nią ani czasu, ani chęci.
Nie pozwólcie więc, żeby żarła i Was...
Niektórzy krążą po stronach internetowych, blogach, podglądają, starają się kopiować innych udając często kogoś, kim nie są. Karmią się złą energią, zawiścią, bo komuś tam coś tam się udało, więc będę od niego lepszy, skubnę to i tamto, strącę go z piedestału, zajmę jego miejsce itd...
Moja rada dla nich? Weźcie się do roboty! Z siedzenia na czterech literach naprawdę nie ma nic, albo jest niewiele, może hemoroidy tylko i odciski na pupie :p Z podglądania i małpowania innych również. Nie starajcie się być lepsi od innych, ale codziennie lepsi od samych siebie.Szukajcie w sobie tego, co dobre, rozwijajcie swoje umiejętności i przekraczajcie swoje własne bariery. Pracujcie nad cierpliwością i bądźcie wytrwali, bo nic nie przychodzi samo. Zawsze znajdując w sobie talent trzeba pamiętać, że to tylko namiastka sukcesu.Cała reszta to  ciężka i mozolna praca. Nawet wielu sportowców bijących światowe rekordy wychodzi ze swojej norki po ten wymarzony sukces po latach treningów i fortuny na nim nie zbijają, a niejednokrotnie biedę klepią inwestując w swój rozwój każdy posiadany grosz. Nie liczcie więc cudzych pieniędzy i nie zazdrośćcie wyników, bo to ile pracy zostało włożone w osiągnięcie efektu końcowego wie najlepiej tylko jego autor.
Kiedyś o zazdrości rozmawiałam z Joanną, która swoją pasją i również ciężką, wieloletnią pracą zbudowała swoje imperium. Wpadają tam różni ludzie, z różną energią. Są tacy, którzy podziwiają szczerze, inspirują się i dzięki Asi starają się żyć piękniej. Są jednak i tacy, co najchętniej z marszu wskoczyli by w jej buty i swoje własne nazwisko wkleili na afisz nie mając ani tyle zapału, ani potencjału jakim Aśka ewidentnie dysponuje. Jeżeli jednak kocha się swoją pracę i żyje pasją czasu brak na podglądanie, węszenie i knucie. Jeśli zamiast tego energii więcej włoży się we własny rozwój droga do sukcesu staje się jasna i prosta :)
Ile gorzkich słów oberwało się Asi, ile mi, szkoda wspominać. Kiedyś bardzo mnie bolało  każde z nich. Dzisiaj ich autorom zwyczajnie współczuję. Kiedyś też potworną niepewność miałam w sobie, a nawet strach, czy to co robię jest coś warte, czy podołam. Czy może długów sobie narobię i przepadnę marnie. Czy  ktoś zechce sięgnąć po te moje twory. Dzisiaj wiem, że włożone serce i wysiłek się opłaciły. Może jeszcze nie mam milionów i nigdy mieć ich nie będę, ale mam coś lepszego ;) Mam pewność, że to co robię jest dobre i nie ma to nic wspólnego z pychą. To świadomość swojej wartości i umiejętności, nad którymi nadal zamierzam pracować idąc po swoje. Dzisiaj nie muszę z nikim walczyć ani się bronić. Moje prace bronią się same i wierzę, że Wam dają nie mniej radości  niż mnie samej :) Tą radością dzielę się z Wami i życzę powodzenia wszystkim stawiającym swoje pierwsze kroki na drodze sukcesu.
Aśką się cieszę i bardzo ją podziwiam, bo pracowity i wytrwały z niej żuczek. Informacją o ludziach zdolnych chętnie też się dzielę i chociaż Aśki przedstawiać Wam zapewne nie trzeba, to przynajmniej wici rozrzucę, że właśnie papierowy i namacalny efekt jej pracy stał się osiągalny, więc po dawkę inspiracji jak ktoś  ma chęć, to sięgnąć może już dziś w Empiku :)


Ogromnie miło jest patrzeć jak ktoś  autentyczny jest  w tym co robi, jak rozwija się pięknie i rośnie w siłę. Kogo zazdrość męczy niech na spacer do lasu pójdzie i gdzieś tam głęboko do drzewa cholerę przywiąże. W drodze do domu natomiast niech poszuka w sobie głęboko dobrych i twórczych zalążków, bo szczerze wierzę, że w każdym coś pięknego i wartego rozwoju tkwi, zbyt często jednak nieodkryte lub obarczone grzechem zaniechania. Szukajcie nieustannie i rozkwitajcie :) Ludźmi, którym coś się udało inspirujcie się śmiało. Zawsze pamiętając, że inspiracja to coś zupełnie innego niż naśladowanie i kopiowanie,  a zawiść to uczucie, które uderza w Was samych. 
Dobrej energii i myśli twórczych życzę na nadchodzącą jesień :) Tak tak, nawet jeśli głośno tego nie wypowiemy, to panna jesienna nadchodzi już wielkimi krokami :) Patrzcie jednak i na nią jak na coś pozytywnego. Szukajcie siebie we mgle i kolorach liści. Tam też czyha inspiracji wiele ;)
Ja wrzucam jeszcze ciut moich stworków i uciekam pracować. Nic nie zrobi się samo ;)














Dziękuję za Waszą obecność !
Uściski
A.

środa, 28 czerwca 2017

WSPÓŁPRACA...

Temat współpracy z kimkolwiek i na jakiejkolwiek płaszczyźnie bywa cholernie trudny. Wielu z Was zaczynając swoją przygodę z jakąś twórczością i co często jest docelowym efektem: sprzedażą, liczy na współpracę z innymi internetowymi twórcami, blogerami, celebrytami. Wielu ma nadzieję na znalezienie kontaktów, które ułatwią sprzedażową drogę, przetrą szlaki, wypromują.
Jak to jednak stare przysłowie głosi " Mówiły jaskółki, że najgorsze są spółki...".
Bardzo trudne jest znalezienie osób, z którymi współtworzenie czegokolwiek będzie odbywało się na zasadach fair play. Zwłaszcza kiedy traficie na osoby, które na celebrytyzm chorują.  Prawie zawsze w takich przypadkach  kopanie w zadek jest zagwarantowane. Wasza część pracy nagle okaże się ułamkiem całego sukcesu, a ważne tylko to co ważne, czyli sama postać celebryty.
Spółki niezbyt często udają się w gronie rodzinnym, bo tam, gdzie pieniądze o konflikt najłatwiej. Kolejny argument w moim twierdzeniu, że forsa to największe zło tego świata...
Z paroma celebrytami na mojej drodze było dane się zetknąć. Masa obietnic, słodkopierdzenie i ręce z grabiami wyciągnięte w kierunku mojego skromnego jeszcze dorobku. My tu słówko szepniemy, światu pokażemy, a ty tam siedź i rób. Podziękowałam.
Przy podejmowaniu współpracy, jeżeli na takową się zdecydujecie, bardzo jasno trzeba stawiać swoje warunki, dopieścić umowę do podszewki, każdy jej paragraf uważnie przedyskutować i znaleźć wspólny środek. To trochę jak przeciąganie liny i trzeba do tego i wiedzy, i zdecydowanego charakteru. Również świadomość własnych atutów jest bardzo istotna. Wszystko też spisane powinno być rzeczowo, nic na gębę, bo ani się obejrzycie, a Wasza praca będzie warta tyle, co sprzątanie hali po całym biznesie kiedy celebryta śmietanę z Waszej krwawicy będzie spijał w najlepsze.
Przy najdrobniejszych nawet usługach/pomocy trzeba wiedzieć kto jest kim i za jakie zasługi brawa mu się należą. Przykład? Moje logo. Parę literek i trzy serduszka. Nie mój projekt, nie moje wykonanie. Udzielone z mojej strony wskazówki, że czcionka dobrze by było jak by  przypominała odręczną, niezbyt dużo elementów, proste, czyste w formie. Takie też zostało stworzone przez kogoś, kto tę umiejętność posiadał, do konkretnych narzędzi zasiadł i według podanych wskazań zrobił projekt. Proste jaj zamawianie domu u architekta ;) Tu proszę trzy sypialnie, łazienkę przy sypialni głównej, kuchnię z wyjściem na taras... Architekt siada, rysuje i za gotowy do budowy projekt otrzymuje gratyfikację.To jego projekt, nie klienta. Jego nazwiskiem jest podpisany nawet po sprzedaży Pani Kowalskiej, która na jego podstawie budowę domu zamówi.
Niestety kiedy oferta współtworzenia czegoś ze mną ze wspólnego dobierania godzinami tkanin, wykonania przeze mnie form zmodyfikowanych lekko, lecz dalej na bazie wcześniej przygotowanych, autorskich prac,następnie uszycia całości sprowadziła mnie do krótkiego " Pani Ania to uszyła" a to ja zaprojektowałam i reklamować będę swoją markę, musiałam powiedzieć stop. Skłonności do noszenia wieńca laurowego nie mam, ale za szwaczkę komuś służyć też nie potrzebuję. Albo robimy coś razem z podziałem na role wspólnie dwoma nazwiskami podpisując efekt końcowy, albo wcale. Szkoda tylko, że po takiej akcji człowiekowi jeszcze zadek obrabiają, że bezczelny... Nic to jednak, swoje robić trzeba, a nauczka jest na przyszłość. Jak ktoś zbyt wysoko na budowlę bez fundamentów się pcha, to zleci prędzej,czy później i to z hukiem niemałym.

Matkom testerkom lawinowo zasypującym pocztę propozycjami: przetestujemy i innym mamusiom polecimy, też dziękuję. Dalej z uporem maniaka twierdzić będę, że najlepiej reklamuje się sama jakość. Bez fajerwerków, bez chwalebnych pieśni z ust znanych twarzy. Może wolniej, ale z lepiej ugruntowanym fundamentem  dobrą opinię można stworzyć, czego i Wam życzę,

Idę szyć, jak każdego już prawie dnia. Jestem projektantem, szwaczką, sprzątaczką, logistykiem, pakowaczem, marketingowcem, handlowcem i dostawcą w jednym. Jeżeli ktoś z mojej pracy jest zadowolony i słowo szepnie światu na jej temat, mimo że zapłacić za moją twórczość musiał, bardzo dziękuję. To jest najbardziej rzetelna ocena, bo kto darowanemu koniowi w zęby by zaglądał? ;)
Za ławeczkę na zdjęciu też zapłaciłam. Kupiona online, na zamówienie wykonana i też na podstawie wskazówek z mojej strony, co dalej nie czyni mnie autorem projektu ;) Jakby ktoś namiar na wykonawcę chciał, to z ręką na sercu polecić mogę.




Poduszkowce uszyłam i jak świeże bułki się rozeszły mimo, że tanie nie są, bo  i aksamit do najtańszych nie należy. Milutkie i mięciutkie. Chyba mogę z mojej pracy być dumna ciut :).

Ostatnio jednak sami dobrzy i uczciwi ludzie nas otaczają, karma więc wraca, to prawda... Tym bardziej żal tych, co cwaniactwem skórę mają podszytą. Wobec nich więksi cwaniacy też litości pewnie mieć nie będą.

Cześć Pracy Rodacy
Ściskam w pochmurną środę
Wasza A.


sobota, 24 czerwca 2017

Nie samym chlebem człowiek żyje...

Zdecydowanie potwierdzam co w tytule. Nie samym chlebem człek żyje, bo do chlebka jeszcze masełko by się zdało  ;). Jeśli chlebek dobry to i samo masełko wystarczy, bo pyszny to zestaw. Smacznego pieczywa jednak w dzisiejszych czasach  ze świcą szukać można. Nam się jednak udało :)
Nasze sobotnie wyprawy na targowisko stały się już małą tradycją. Kiedy wszyscy weekendowo pod kołdrą chrapią ja i pan I. wymykamy się z domu i jedziemy na polowanie zakupowe. Ogromnie lubię te nasze wyprawy. Nic, że wstać trzeba o 5 rano, zimą opatulić się jak Eskimos i po ciemku jeszcze szukać czego nam trzeba. Lubię i już. Targowisko spore i pełne wszystkiego. Tu mebelek, tu kubełek, malowidło artysty nieznanego między rzodkiewką i kwiatkiem na rabatki. Co komu trzeba na 99% tutaj znajdzie. My znaleźliśmy nasz chlebek idealny właśnie i regularnie po niego turlamy się kilometrów parę za miasto co sobotę. Bochen konkretny, piękny kwadraciak, pachnący tak, że całe auto wypełnia swoim aromatem. Zero spulchniaczy, polepszaczy i całego tego badziewia, które wciska się nam w produktach pieczywopodobnych. Zakwas, 2kg mąki i efekt taki, że ja odpadam. Zjadamy do ostatniej kromki. Przez cały tydzień jest niezmiennie pyszny.Skórka może trochę twardnieje, ale wnętrze miękkie jak trzeba. Chleb... jedyny pokarm, który przez całe życie się nie nudzi. Ten konkretnie naprawdę wart jest naszych wycieczek :)


Ktoś może powie, że to zachwyt banałem. Dla mnie jednak chleb prawdziwy to wartość ogromna. Zwłaszcza, że większość produktów aktualnie dostępnych w sprzedaży powoduje problemy żołądkowe większe i mniejsze, alergie pokarmowe, nietolerancje tego i owego. Jajka kurze cuchnące mączką rybną, ziemniaki, które zamiast z czasem wysychać i kurczyć się jak rodzynek rozpuszczają się i capią padliną. Wyliczać można długo. Kiedyś krzywa marchewka i śliwka z robalem były normą. Teraz są produktem eko, za który często krocie płacić trzeba. Wszystko za sprawą pogoni za pieniądzem, która ma wrażenie zapędziła nas już w kozi róg. Zwiększanie produkcji, wydajności z hektara i mamy to, co mamy. Brzuchy puchną, grypy jelitowe szaleją, dzieci i dorośli cierpią, bo jesteśmy tym, co jemy. Chemia we wszystkim- karma dla ludzi niczym dla psów i kotów. Wiary w czystość produktów bio, które aktualnie pojawiają się w najbardziej popularnych sklepach sieciowych , szczerze mówiąc nie mam. Jeśli ktoś tak odważnie handluje czymś, co zdrowe nie jest, do końca szczery nigdy nie będzie. Ot, chwyt marketingowy na zatrute już dość solidnie społeczeństwo. Cena trzy razy większa, sprzedaż bardziej się opłaca, a te bio bananki to i tak pryskane były, żeby do nas w oględnym stanie dojechać. Tofu, humusom, bulgurom, bezglutenowym ciasteczkom, bezlaktozowym serkom, ksylitolom i  innym tworom dzisiejszej foodkultury dziękuję. Stawiam na chleb, co ma smak, jajko od kury, co lata po podwórku, kapustę kiszoną nie zakwaszaną, miód zamiast słodzików chemicznych i tę marchewkę, co może pokracznie urosła, ale nadal marchewką smakuje. Po te produkty gnać będę ze śpiewem na ustach w najgorszą nawet pogodę. Przyjemność mam też ogromną z krótkich pogawędek z panią od chlebka, z rolnikiem, co jajka sprzedaje i wita z uśmiechem "Ach, to Pani!". Sprzedawca ziemniaków, też wie,  że zawsze proszę o te pizdryczki ( małe ziemniaczki młode, co do skrobania wkurzające nieco, ale za to jakie smaczne :) Z takimi zakupami wracam do domu w przednim humorze, w przeciwieństwie do poczucia traconego czasu na kolejki i bieganie po supermarkecie...




Po tym pachnącym śniadaniu energii do pracy mam więcej, lecę zatem dziubać, co tam zamówione ;) Nóżki wypychać, falbanki prasować i pakować dla Was pudełeczka :)







Girlandę z dzwoneczkami jeszcze jedną mam dostępną, jeżeli więc ktoś chętny, to zapraszam do kontaktu drogą mailową: annaporeda1@gmail.com
Można mnie też złapać instagramowo, a i do obserwowania profilu zapraszam serdecznie :):


Wszystkim, co wakacje właśnie zaczynają życzę udanego i bezpiecznego wypoczynku. Ja w tym roku urlop mam na balkonie, jeszcze tylko krzesełka odmalować sobie muszę i nowe siedziska im poszyć :) Póki co praca w toku :D

Miłego weekendu Kochani
Ściskam
Wasza A.

czwartek, 8 czerwca 2017

Mydło w oczach.

Mydło w oczach to mi się pojawia za każdym razem, kiedy mam przyswoić jakąś instrukcję użytkowania.
No oporny ze mnie egzemplarz strasznie i naukę obsługi wszystkiego muszę przyswajać empirycznie, nic w teorii. Opisy konstrukcji szycia z Burdy, czy innych magazynów modowych też jak dla mnie pisane są językiem niezrozumiałym. Jakby do Chińczyka po polsku gadali. Nowy telefon i mini książeczka do przewertowania? Dla mnie maxi zagwostka, żadna pomoc. Wszystkie guziczki muszę obmacać po swojemu, powciskać, pomieszać i nawet narozrabiać, żeby samodzielnie dojść w którym miejscu napsociłam, następnie naprawić. Tak się uczę, tak zapamiętuję najlepiej.  Nawet jeśli jakaś instrukcja obłsugi językiem prostym z pozoru jak krowie na rowie jest pisana, to i tak w kąt u mnie poleci i tyle. Mydło w oczach dostaję czytając kolejne linijki, jakby mi się mózg od reszty ciała odłączał. Wszystkie jednak te książeczki od każdego domowego sprzętu trzymam grzecznie w sporym pudełku tak na wszelki wypadek :P
Od jakiegoś czasu zbieram się z otwarciem autonomicznego sklepu internetowego i znów pojawił się problem, tym razem nauki obsługi oprogramowania. Sklep na obecnym etapie rozwoju mojej firemki, firemeczki powiedziała bym nawet, wydaję mi się naturalnym punktem do zrealizowania. Jeżeli coś się robi z założeniem, że to będzie na poważnie, nie można ciągle kręcić się wokół własnej osi. Niby współpraca z internetowymi galeryjkami ma jakieś swoje plusy, ale ostanio jakoś więcej minusów dostrzegam. Przede wszystkim duże prowizje doliczane do cen produktów, przez które uzyskanie ceny satysfakcjonującej dla mnie jako twórcy i jednoczesnnie atrakcyjnej dla klienta , staje się trudne, lub niemożliwe nawet. Jak to w każdej działalności zatem: im mniej pośredników, tym lepsze efekty. Zatem sklep będzie, to już postanowione. Ruszam z końcem sierpnia, bo i z tym mydłem w oczach będę musiała sie uporać, no i o zatowarowanie na wirtualne półeczki muszę zadbać. samo się nie zrobi cnie ;)






Do sklepiku trafiać będą oczywiście moje dzieciaki słodziaki, czyli myszy, króliki, misiaki, kocurki i co tam jeszcze zwierzyńcowego wykluje się pod igłą , no i najróżniejsze elementy wystroju wnętrz  głównie dla maluszków. Mam nadzieję, że tym razem plan uda się zrealizować w 100%.  Sklepik myślę ułatwi Wam dostęp do tego, co aktualnie będzie dostępne i komunikacja ulegnie poprawie też, bo do obsługi sklepu przed zatrudnieniem pomocy rąk dwóch już się raczej nie wymigam ;)

Jeżeli ktoś z Was ma doświadczenia z budową sklepu internetowego chętnie przyjmę wszelkie wskazówki. Dobre rady bardzo się przydadzą ;)  Zdecydowałam się na platformę shoper.pl i właśnie młócę wszelkie informacje w temacie, uff....

A jak tam u Was z nauką obsługi sprzętów? Jesteście w stanie przyswoić z nich wiedzę, czy raczej włącza Wam się samouczek jak u mnie? ;)

Buziaki dla Was i do przeczytania w najbliższym czasie
Wasza A.

wtorek, 6 czerwca 2017

Dziewczyny w portkach :)

O jak to dobrze, że Coco Chanel zafundowała nam rewolucje odzieżową i pozwoliła dziewczynom założyć portki :D  Możliwe, że jeśli nie ona, to ktoś inny później uczyniłby to samo, ale gdyby tak do dzisiaj obowiązek falban i krynolin nam pozostał, to ja bym miała przegwizdane...
Codzienne chodzę w spodniach, taki job... Kiedyś kolega z zespołu opowiadała żart o koleżance wiolonczelistce, która w sklepie poprosiła o marszczoną spódnicę, bo taką pracę ma, że ciągle musi nogi szeroko trzymać... Konsternacja na twarzy sprzedawczyni była ponoć mocno zauważalna. Ja mam taką pracę, że często na kolanach dzień spędzam, co też może brzmieć dwuznacznie. Nie potrafię jednak  wycinać projektów przy stole, nie lubię i tyle. Wolę rozłożyć się na panelach. Kolana w spodniach wiecznie poprzecierane, ale wygodnie bardzo. Świątecznie tylko wbijam się w kiecki ku wielkiemu zaskoczeniu i radości drugiej mej połowy ;)  Codzienny strój  standardowo: T-shirt i dżinsy, ot taka niemodna ja ;)
Myszki i miśki od dawna stroję w te falbanki, ale czas na rewolucję odzieżową również w moim pluszowym światku ;)


Miśka fajne portki ma i w dodatku w jednym z moich ulubionych kolorów: malinowym różu. Najbardziej lubię takie właśnie, niedosłowne odcienie, pudrowe róże, błękity z nutką szarości, przydymione zielenie...




Pierwsza zaportkowana była jednak myszka:


Myszowata powstała dla dziewczynki, co to z natury antybaletnicą  jest i w dodatku fajnych braci ma. Całe towarzystwo w ogrodzie mamusi dzielnie pomaga, więc i strój musiał być odpowiedni :


Cała ta ferajna pojedzie wkrótce do nowego domu. Myszka w portkach świetnie odnalazła się w męskim towarzystwie równie ogrodniczo odzianym. Chłopakom rewolucji odzieżowej nie zafunduję, bo wbrew nowym trendom lubię jak facet facetem jest i raczej w kiecki się nie przebiera.

Zaraz znów na kolanach ląduję, bo ciałka trzeba wycinać.
Z perspektywy panelowej pozdrawiam Was bardzo serdecznie!
Wasza A.

P.S. Miśka w malinowych portkach jeszcze dostępna do kupienia ;)